Przez wyspe Mull
Sobota, 2 czerwca 2012 Kategoria Długodystansowo, W towarzystwie, Po Szkocji
| Km: | 81.80 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 04:25 | km/h: | 18.52 |
| Pr. maks.: | 45.50 | Temperatura: | 19.0°C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Revolution | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Wstaliśmy rano, zjedliśmy, zwinęliśmy obóz i podjechaliśmy do centrum informacji turystycznej, aby zaopatrzyć się w mapę okolicy i zdecydować, co robić dalej, gdzie jechać. Po spojrzeniu na mapę, zdecydowałam że, jeśli nie na uda nam się dostać na Mull to możemy objechać jedno z tutejszych jezior. Nadal jednak nie rezygnowaliśmy z dostania się do pociągu do Oban. Pokręciliśmy się po Tyndrum, poczekaliśmy chwilę na pociąg, ale sytuacja niestety wyglądała tak samo jak dnia poprzedniego, tym razem konduktor powiedział że ma już 9 rowerów (zamiast przepisowych 6) i żaden więcej już się nie zmieści;/ Dobra odpuściliśmy i postanowiliśmy jechać w stronę jeziora Awe.

Po 25km i bardzo przyjemnej drodze, w przeważającej części w dół, dojechaliśmy do kolejnej wioski, gdzie również znajdowała się stacja kolejowa, do następnego pociągu było jakieś 30-45 minut, postanowiliśmy poczekać i ponownie spróbować szczęścia, jeśli się nie uda wprowadzamy w czyn plan B, jeśli natomiast uda się do niego wcisnąć jedziemy wg planu na Mull. Pociąg przyjechał i mimo że było w nim już 6 rowerów wepchneliśmy się, ale chyba tylko, dlatego że to wejście nie było pilnowane przez konduktora;) I w ten sposób przejechaliśmy pozostały odcinek drogi na bilecie z dnia poprzedniego, na szczęscie konduktorowi udało się wytłumaczyć naszą sytuację i nie musieliśmy dopłacać;)
Po dojechaniu do Oban przeskoczyliśmy szybciutko na prom i po 45 minutach (czas potrzebny na rozejrzenie się po promie i skonsumowanie jednego lokalnego piwa) wylądowaliśmy na wyspie Mull. Pogoda niesamowita, błękitne niebo i żar lejący się z nieba.



Ponieważ czas wycieczki nieco nam się skrócił (postanowiliśmy wracać w poniedziałek, aby uniknąć nieprzyjemności związanych z koleją), mieliśmy dylemat, którą część wyspy zwiedzić: północną z miasteczkiem Tobermory i destylarnią whisky czy południową z wysepką Iona i klasztorem. Ostatecznie postanowiliśmy jechać na Ionę, nie zwiedzając nic po drodze, bo nie było na to czasu chcieliśmy do wieczora dotrzeć na skraj wysypy, aby następnego dnia rano przeprawić się na Ionę i zwiedzić klasztor.
Drogi na wyspie są dobrej jakości, ale to głównie wąskie „single track”, czyli droga o szerokości jednego pasa, na których mieści się tylko jeden samochód, co jakiś czas znajdują się tzw. „passing places”, czyli miejsca do mijania, dzięki którym możliwy jest ruch. A ruch niestety jak na taką drogę był dość spory, jeździło sporo samochodów i autobusów najprawdopodobniej dowożących turystów na Ionę. Jednak mimo tego jechało się bardzo przyjemnie.
Nasza trasa początkowo prowadziła nieco w głąb wyspy, a po chwili zaczęła się piąć pod górę. Nie było łatwo, za to było gorąco, ale jakoś daliśmy rade;) na końcu tego podjazdu zrobiliśmy postój, zjedliśmy kilka kanapek, odpoczęliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po jeszcze jednym niewielkim podjeździe zaczął się bardzo fajny, długi i przyjemny zjazd.


Podziwialiśmy wznoszące się dookoła szczyty, najwyższy z nich, na tej małej wysepce, ma prawie 1000 metrów wysokości. W końcu dojechaliśmy do rozjazdu i miejsca gdzie zaczyna się zatoka, mająca towarzyszyć nam juz do końca wycieczki. Nieco zrelaksowani zjazdem zatrzymaliśmy się tu na chwilę, aby popstrykać trochę zdjęć.
Pokrzepieni zjazdem i myślą że teraz będziemy jechać już drogą prowadząca wzdłuż brzegu, a więc bez podjazdów i ruszyliśmy dalej. I faktycznie początkowo jechało się bardzo przyjemnie, słonko przyświecało, drogowskazy pokazywały, co prawda nieco więcej kilometrów niż przewidywałam, ale jechało się dobrze wiec nie zwracaliśmy na to uwagi.

Po jakimś czasie droga zaczęła jednak falować, wjeżdżać na jakieś wyższe brzegi, klify, stało się to męczące i upierdliwe, poza tym już zmęczenie zaczęło dawać się nam we znaki. Te niedogodności rekompensowały jednak zmieniające się, co chwilę krajobrazy, dziwaczne zarysy wysp wyłaniających się na horyzoncie, słońce odbijające się w wodzie i niesamowity odcień zieleni.
Na tzw. „oparach” dojechaliśmy do jakiejś wioski, w której zobaczyłam parasole ogródka wystawionego przed hotelem/pubem – tu się zatrzymujemy na browarka – zadecydowałam, sprzeciwu ze strony towarzysza nie było;)

Posiedzieliśmy na słoneczku, wypiliśmy po piwku, zjedliśmy trochę frytek i ruszyliśmy na ostatni etap trasy. Tuż za tym postojem mieliśmy kolejny podjazd, niezbyt długi, ale stromy, który podłamał nasze morale. Końcówkę pokonałam na siłę, choć nie zrobiłam tego dnia wielu kilometrów, ale byłam jakoś zmęczona po dniu pracy i podróży, bardzo chciałam już dojechać do końca i spokojnie usiąść i odpocząć. Ostatecznie dojechałam do małej, portowej wioski Fionaport. Okolica bardzo ładna, łyse, popękane kamienie wystają spod zielonej trawy.
Chwilę rozglądaliśmy się za miejscem na nocleg, ostatecznie znalazłam je 500 metrów od wioski, w zacisznym zagłębieniu na niewielkim wzgórzu. Miejsce było bardzo dobrze osłonięte od wiatru i z pięknym widokiem na zachodzące słońce.



/

W drodze© ememka
Po 25km i bardzo przyjemnej drodze, w przeważającej części w dół, dojechaliśmy do kolejnej wioski, gdzie również znajdowała się stacja kolejowa, do następnego pociągu było jakieś 30-45 minut, postanowiliśmy poczekać i ponownie spróbować szczęścia, jeśli się nie uda wprowadzamy w czyn plan B, jeśli natomiast uda się do niego wcisnąć jedziemy wg planu na Mull. Pociąg przyjechał i mimo że było w nim już 6 rowerów wepchneliśmy się, ale chyba tylko, dlatego że to wejście nie było pilnowane przez konduktora;) I w ten sposób przejechaliśmy pozostały odcinek drogi na bilecie z dnia poprzedniego, na szczęscie konduktorowi udało się wytłumaczyć naszą sytuację i nie musieliśmy dopłacać;)
Po dojechaniu do Oban przeskoczyliśmy szybciutko na prom i po 45 minutach (czas potrzebny na rozejrzenie się po promie i skonsumowanie jednego lokalnego piwa) wylądowaliśmy na wyspie Mull. Pogoda niesamowita, błękitne niebo i żar lejący się z nieba.

Widoczek z promu© ememka

Na promie© ememka

Latarnia morska© ememka
Ponieważ czas wycieczki nieco nam się skrócił (postanowiliśmy wracać w poniedziałek, aby uniknąć nieprzyjemności związanych z koleją), mieliśmy dylemat, którą część wyspy zwiedzić: północną z miasteczkiem Tobermory i destylarnią whisky czy południową z wysepką Iona i klasztorem. Ostatecznie postanowiliśmy jechać na Ionę, nie zwiedzając nic po drodze, bo nie było na to czasu chcieliśmy do wieczora dotrzeć na skraj wysypy, aby następnego dnia rano przeprawić się na Ionę i zwiedzić klasztor.
Drogi na wyspie są dobrej jakości, ale to głównie wąskie „single track”, czyli droga o szerokości jednego pasa, na których mieści się tylko jeden samochód, co jakiś czas znajdują się tzw. „passing places”, czyli miejsca do mijania, dzięki którym możliwy jest ruch. A ruch niestety jak na taką drogę był dość spory, jeździło sporo samochodów i autobusów najprawdopodobniej dowożących turystów na Ionę. Jednak mimo tego jechało się bardzo przyjemnie.
Nasza trasa początkowo prowadziła nieco w głąb wyspy, a po chwili zaczęła się piąć pod górę. Nie było łatwo, za to było gorąco, ale jakoś daliśmy rade;) na końcu tego podjazdu zrobiliśmy postój, zjedliśmy kilka kanapek, odpoczęliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po jeszcze jednym niewielkim podjeździe zaczął się bardzo fajny, długi i przyjemny zjazd.

Widoczki na Mull© ememka

Widoczek z wyspy Mull© ememka
Podziwialiśmy wznoszące się dookoła szczyty, najwyższy z nich, na tej małej wysepce, ma prawie 1000 metrów wysokości. W końcu dojechaliśmy do rozjazdu i miejsca gdzie zaczyna się zatoka, mająca towarzyszyć nam juz do końca wycieczki. Nieco zrelaksowani zjazdem zatrzymaliśmy się tu na chwilę, aby popstrykać trochę zdjęć.
Pokrzepieni zjazdem i myślą że teraz będziemy jechać już drogą prowadząca wzdłuż brzegu, a więc bez podjazdów i ruszyliśmy dalej. I faktycznie początkowo jechało się bardzo przyjemnie, słonko przyświecało, drogowskazy pokazywały, co prawda nieco więcej kilometrów niż przewidywałam, ale jechało się dobrze wiec nie zwracaliśmy na to uwagi.

Porzucona łódź© ememka
Po jakimś czasie droga zaczęła jednak falować, wjeżdżać na jakieś wyższe brzegi, klify, stało się to męczące i upierdliwe, poza tym już zmęczenie zaczęło dawać się nam we znaki. Te niedogodności rekompensowały jednak zmieniające się, co chwilę krajobrazy, dziwaczne zarysy wysp wyłaniających się na horyzoncie, słońce odbijające się w wodzie i niesamowity odcień zieleni.
Na tzw. „oparach” dojechaliśmy do jakiejś wioski, w której zobaczyłam parasole ogródka wystawionego przed hotelem/pubem – tu się zatrzymujemy na browarka – zadecydowałam, sprzeciwu ze strony towarzysza nie było;)

Przerwa w podróży© ememka
Posiedzieliśmy na słoneczku, wypiliśmy po piwku, zjedliśmy trochę frytek i ruszyliśmy na ostatni etap trasy. Tuż za tym postojem mieliśmy kolejny podjazd, niezbyt długi, ale stromy, który podłamał nasze morale. Końcówkę pokonałam na siłę, choć nie zrobiłam tego dnia wielu kilometrów, ale byłam jakoś zmęczona po dniu pracy i podróży, bardzo chciałam już dojechać do końca i spokojnie usiąść i odpocząć. Ostatecznie dojechałam do małej, portowej wioski Fionaport. Okolica bardzo ładna, łyse, popękane kamienie wystają spod zielonej trawy.
Chwilę rozglądaliśmy się za miejscem na nocleg, ostatecznie znalazłam je 500 metrów od wioski, w zacisznym zagłębieniu na niewielkim wzgórzu. Miejsce było bardzo dobrze osłonięte od wiatru i z pięknym widokiem na zachodzące słońce.

Nocleg na dziko© ememka

Wspaniała miejscówka© ememka

Zachód słońca© ememka
/
Praca i perypetie wyjazdowe
Piątek, 1 czerwca 2012 Kategoria Do pracy
| Km: | 24.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 01:35 | km/h: | 15.28 |
| Pr. maks.: | 33.00 | Temperatura: | 15.0°C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Revolution | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Praca i wyjazd
cdn...
Bardzo spontaniczna i nieco słabo zaplanowana wycieczka na jedną z wysp Hybrydów Wewnętrznych – Wyspę Mull.
Początkowo miałam jechać sama, jednak w ostatniej chwili towarzysz również zdecydował się jechać;) To kolejna rzecz, która sprawiła pewną niespodziankę, ponieważ namiot, który posiadam jest niewystarczający dla dwóch osób, a pan drugiego nie chciał kupić; / no trudno jakoś daliśmy radę, gniotąc się nieco w tym małym namiociku;) Na szczęście noce były pogodne i nie padało;) w przeciwnym razie w środku mogłoby być nieco mokro.
Ale zacznijmy od początku...
Jak już napisałam wszystko działo się bardzo szybko i było załatwiane na wariackich papierach, a to, dlatego że dopiero, co wróciłam z PL i na śmierć zapomniałam, że to zaraz po powrocie mamy długi weekend i nic wcześniej nie zaplanowałam. W sumie decyzja zapadła w czwartek, żeby w piątek popołudniu ruszać. Tak też zrobiliśmy, ja poszłam jeszcze na parę godzin do pracy, wróciłam, szybko się zapakowałam i ruszyliśmy na dworzec...

I tu zaczęła się cała przygoda, była godzina 16.30, szczyt, ludzie wracają z pracy, a na dworcu niesamowty kocioł. Nie wiem, czemu, wszystko było wywrócone do góry nogami, pociąg, który powinien odjechać z peronu 4, przyjechał na peron 2 na dodatek spóźniony 15 minut, wiec ludzi była cała masa, co więcej, jak się po chwili dowiedziałam, połowa pociągów do Glasgow została odwołana i zamiast jeździć, co 15 minut jeżdżą, co pół godziny! Oczywiście do tego spóźnionego nie udało nam się wcisnąć, nawet nie wszyscy ludzie się nim zabrali;/ A tu już zerkamy na czas, bo w Glasgow mięliśmy mieć przesiadkę na pociąg do Oban, celu naszej podróży kolejowej, skąd wypływa prom na wyspę Mull. Czasu coraz mniej. Gadam z jakimś człowiekiem z kolei, który usiłuje ogarnąć to zamieszanie i służy za informacje, od niego właśnie dowiedziałam się, że następnego pociągu nie ma, a kolejny będzie napewno spóźniony i że w związku z tym nie zdążymy na pociąg do Oban! Ale uprzejmy pan podpowiedział, że jest jeszcze inny pociąg do Glasgow, stoi na peronie 0, jedzie nieco inną trasą, przez co podróż trwa równe 60 minut, ale jeżeli nim pojedziemy będziemy mieć w Glasgow 10 minut na przesiadkę;) Dobra decydujemy się nim jechać, ale okazuje się że na peron 0 nie ma windy, a na dodatek schodami przewala się masa ludzi chwila zwątpienia czy zdążymy i czy uda nam się w ogóle zejść na peron, ja sama roweru nie zniosę, bo jest zbyt ciężki, znosimy je wiec razem na raty, pędzimy po peronie i w ostatniej chwili ładujemy się do pociągu. Uff... No wycieczka ładnie się zaczyna, a ja czuje że to nie koniec przygód na dzień dzisiejszy...
Niecierpliwie czekamy na dojazd do Glasgow, wjeżdżamy na szczęście na ten sam dworzec, ale na tzw. „low level”, będziemy musieli się z niego wydostać na wyższy poziom, skąd jedzie nasz kolejny pociąg. Zanim jeszcze pociąg zatrzymał się na stacji, już upatrzyłam gdzie są windy, pędzimy, zajmujemy windę, olewając matki z dziećmi w wózkach, wjeżdżamy na górę, pytamy, z którego peronu odjeżdża pociąg do Oban i gnamy na peron 4. Widzimy przedział dla rowerów i się tam pakujemy, stawiamy rowery, już całkiem zadowoleni, że udało się nam złapać jednak ten pociąg, ale po chwili okazuje się że ten wagon, w którym się ulokowaliśmy i w którym jest miejsce na rowery, jedzie do Fort William (pociąg do połowy drogi jedzie razem, a później się rozdziela). No to wysiadamy idziemy na przód składu i chcemy wsiąść do części, która jedzie do Oban, ale tu wychyla się jakiś kolejowy „faszysta” i pyta czy mamy rezerwacje na rowery (???) Jaka rezerwacje? Mówię że nie mamy nic takiego, że nie wiedziałam, że trzeba rezerwować miejsce na rower, ale że mamy normalne bilety na ten pociąg. On na to, że w pociągu jest tylko 6 (!) miejsc na rowery i że wszystkie są zajęte i że nie może nas zabrać, że jak chcemy to możemy wsiąść do wagonu do Fort William dojechać do Craiglarich (miejsca gdzie pociągi się rozdzielają) i stamtąd rowerami dojechać sobie do Oban. (no, co za cham, poza tym mieliśmy bilety do Oban!), ale nic ładujemy się z powrotem do wagonu na końcu składu, żeby, chociaż wsiąść i ruszyć, bo to ostatni pociąg dziś, potem będziemy się zastanawiać, co robić dalej;)
I tak niezbyt spokojnie mija nam podróż, ale za to widoki są wspaniałe, pociąg jedzie wzdłuż jezior, zboczami gór, linia kolejowa wije się niesamowicie.
W Craiglarich wysiadamy i ponownie próbujemy wbić się do części pociągu jadącej do Oban, żywiąc nadzieję, że zmieniła się obsługa i może „faszysty” nie ma, niestety płonne nasze nadzieje ten sam cieć stoi i mówi ze nas nie weźmie, że ma tylko 6 miejsc i że nie może wziąć więcej rowerów, o wstawieniu rowerów do korytarza, albo na sam tył pociągu nie ma w ogóle mowy, tylko 6 rowerów i koniec, bo to jest Health&Safety; i on na to nic nie poradzi (kuźwa jak słyszę Health&Safety; to dostaje gęsięj skórki!). Ostatecznie zostaliśmy na peronie, a pociąg zniknął za zakrętem. Konduktor czy kto to tam był został tak wyzywany, że uszy powinny mu odpaść!
Zostaliśmy, w Craiglarich, wiosce w Highlandach, w której właściwie nic nie ma, na dodatek zaatakowały nas meszki. Nie bardzo wiedzieliśmy, co robić, utrudnieniem był fakt, że nie miałam żadnej mapy tej okolicy - wzięłam tylko mapkę wyspy Mull. Na szczęście w tej wiosce było schronisko, gdzie znalazłam jakąś mapę, patrząc na nią postanowiłam pojechać do następnej wioski Tyndrum oddalonej o jakieś 10km. Z wcześniejszych wycieczek po Szkocji, pamiętałam że jest to duży węzeł turystyczny, znajduje się tam stacja benzynowa, sklep i jakieś knajpy, a jak się później okazało również kemping. Jest to ostatnia miejscowość przed Glen Coe – najpiękniejszą doliną Szkocji i tutaj właśnie główna droga rozwidla się, jedna prowadzi do Fort William przez Glen Coe, a druga do Oban. Niestety w Szkocji nie ma zbyt wielu dróg, a przez góry prowadzi tylko ta jedna, dość ruchliwa, szczególnie na początku długiego weekendu. Jazda tą trasą nie należy więc do przyjemności, ponadto nie mieliśmy oświetlenia, ponieważ nie planowaliśmy wieczornej jazdy, poza tym sakwy i torba na kierownicy uniemożliwiają przypięcie lampek do istniejących uchwytów. Robiło się późno, najpierw jechaliśmy pod słońce, a następnie w powoli zapadającym zmroku. W Tyndrum nieco zmęczeni i zirytowani zaopatrzyliśmy się w piwko i zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg, niestety w najbliższej okolicy nie znaleźliśmy nic odpowiedniego i ostatecznie jakiś człowiek polecił nam kemping, z którego skorzystaliśmy.
Rozbiliśmy się, zjedliśmy kolacje, popijaliśmy piwkiem, oganialiśmy się od meszek, które niestety nie pozwoliły nam posiedzieć na powietrzu i upajać się miłym, ciepłym i bezwietrznym wieczorem. Zaszyliśmy się w namiocie i zmęczeni przygodami tego dnia poszliśmy spać, pozostawiając decyzję, co robić dalej, do następnego dnia.
cdn...
Bardzo spontaniczna i nieco słabo zaplanowana wycieczka na jedną z wysp Hybrydów Wewnętrznych – Wyspę Mull.
Początkowo miałam jechać sama, jednak w ostatniej chwili towarzysz również zdecydował się jechać;) To kolejna rzecz, która sprawiła pewną niespodziankę, ponieważ namiot, który posiadam jest niewystarczający dla dwóch osób, a pan drugiego nie chciał kupić; / no trudno jakoś daliśmy radę, gniotąc się nieco w tym małym namiociku;) Na szczęście noce były pogodne i nie padało;) w przeciwnym razie w środku mogłoby być nieco mokro.
Ale zacznijmy od początku...
Jak już napisałam wszystko działo się bardzo szybko i było załatwiane na wariackich papierach, a to, dlatego że dopiero, co wróciłam z PL i na śmierć zapomniałam, że to zaraz po powrocie mamy długi weekend i nic wcześniej nie zaplanowałam. W sumie decyzja zapadła w czwartek, żeby w piątek popołudniu ruszać. Tak też zrobiliśmy, ja poszłam jeszcze na parę godzin do pracy, wróciłam, szybko się zapakowałam i ruszyliśmy na dworzec...

Rower gotowy na wycieczkę© ememka
I tu zaczęła się cała przygoda, była godzina 16.30, szczyt, ludzie wracają z pracy, a na dworcu niesamowty kocioł. Nie wiem, czemu, wszystko było wywrócone do góry nogami, pociąg, który powinien odjechać z peronu 4, przyjechał na peron 2 na dodatek spóźniony 15 minut, wiec ludzi była cała masa, co więcej, jak się po chwili dowiedziałam, połowa pociągów do Glasgow została odwołana i zamiast jeździć, co 15 minut jeżdżą, co pół godziny! Oczywiście do tego spóźnionego nie udało nam się wcisnąć, nawet nie wszyscy ludzie się nim zabrali;/ A tu już zerkamy na czas, bo w Glasgow mięliśmy mieć przesiadkę na pociąg do Oban, celu naszej podróży kolejowej, skąd wypływa prom na wyspę Mull. Czasu coraz mniej. Gadam z jakimś człowiekiem z kolei, który usiłuje ogarnąć to zamieszanie i służy za informacje, od niego właśnie dowiedziałam się, że następnego pociągu nie ma, a kolejny będzie napewno spóźniony i że w związku z tym nie zdążymy na pociąg do Oban! Ale uprzejmy pan podpowiedział, że jest jeszcze inny pociąg do Glasgow, stoi na peronie 0, jedzie nieco inną trasą, przez co podróż trwa równe 60 minut, ale jeżeli nim pojedziemy będziemy mieć w Glasgow 10 minut na przesiadkę;) Dobra decydujemy się nim jechać, ale okazuje się że na peron 0 nie ma windy, a na dodatek schodami przewala się masa ludzi chwila zwątpienia czy zdążymy i czy uda nam się w ogóle zejść na peron, ja sama roweru nie zniosę, bo jest zbyt ciężki, znosimy je wiec razem na raty, pędzimy po peronie i w ostatniej chwili ładujemy się do pociągu. Uff... No wycieczka ładnie się zaczyna, a ja czuje że to nie koniec przygód na dzień dzisiejszy...
Niecierpliwie czekamy na dojazd do Glasgow, wjeżdżamy na szczęście na ten sam dworzec, ale na tzw. „low level”, będziemy musieli się z niego wydostać na wyższy poziom, skąd jedzie nasz kolejny pociąg. Zanim jeszcze pociąg zatrzymał się na stacji, już upatrzyłam gdzie są windy, pędzimy, zajmujemy windę, olewając matki z dziećmi w wózkach, wjeżdżamy na górę, pytamy, z którego peronu odjeżdża pociąg do Oban i gnamy na peron 4. Widzimy przedział dla rowerów i się tam pakujemy, stawiamy rowery, już całkiem zadowoleni, że udało się nam złapać jednak ten pociąg, ale po chwili okazuje się że ten wagon, w którym się ulokowaliśmy i w którym jest miejsce na rowery, jedzie do Fort William (pociąg do połowy drogi jedzie razem, a później się rozdziela). No to wysiadamy idziemy na przód składu i chcemy wsiąść do części, która jedzie do Oban, ale tu wychyla się jakiś kolejowy „faszysta” i pyta czy mamy rezerwacje na rowery (???) Jaka rezerwacje? Mówię że nie mamy nic takiego, że nie wiedziałam, że trzeba rezerwować miejsce na rower, ale że mamy normalne bilety na ten pociąg. On na to, że w pociągu jest tylko 6 (!) miejsc na rowery i że wszystkie są zajęte i że nie może nas zabrać, że jak chcemy to możemy wsiąść do wagonu do Fort William dojechać do Craiglarich (miejsca gdzie pociągi się rozdzielają) i stamtąd rowerami dojechać sobie do Oban. (no, co za cham, poza tym mieliśmy bilety do Oban!), ale nic ładujemy się z powrotem do wagonu na końcu składu, żeby, chociaż wsiąść i ruszyć, bo to ostatni pociąg dziś, potem będziemy się zastanawiać, co robić dalej;)
I tak niezbyt spokojnie mija nam podróż, ale za to widoki są wspaniałe, pociąg jedzie wzdłuż jezior, zboczami gór, linia kolejowa wije się niesamowicie.
W Craiglarich wysiadamy i ponownie próbujemy wbić się do części pociągu jadącej do Oban, żywiąc nadzieję, że zmieniła się obsługa i może „faszysty” nie ma, niestety płonne nasze nadzieje ten sam cieć stoi i mówi ze nas nie weźmie, że ma tylko 6 miejsc i że nie może wziąć więcej rowerów, o wstawieniu rowerów do korytarza, albo na sam tył pociągu nie ma w ogóle mowy, tylko 6 rowerów i koniec, bo to jest Health&Safety; i on na to nic nie poradzi (kuźwa jak słyszę Health&Safety; to dostaje gęsięj skórki!). Ostatecznie zostaliśmy na peronie, a pociąg zniknął za zakrętem. Konduktor czy kto to tam był został tak wyzywany, że uszy powinny mu odpaść!
Zostaliśmy, w Craiglarich, wiosce w Highlandach, w której właściwie nic nie ma, na dodatek zaatakowały nas meszki. Nie bardzo wiedzieliśmy, co robić, utrudnieniem był fakt, że nie miałam żadnej mapy tej okolicy - wzięłam tylko mapkę wyspy Mull. Na szczęście w tej wiosce było schronisko, gdzie znalazłam jakąś mapę, patrząc na nią postanowiłam pojechać do następnej wioski Tyndrum oddalonej o jakieś 10km. Z wcześniejszych wycieczek po Szkocji, pamiętałam że jest to duży węzeł turystyczny, znajduje się tam stacja benzynowa, sklep i jakieś knajpy, a jak się później okazało również kemping. Jest to ostatnia miejscowość przed Glen Coe – najpiękniejszą doliną Szkocji i tutaj właśnie główna droga rozwidla się, jedna prowadzi do Fort William przez Glen Coe, a druga do Oban. Niestety w Szkocji nie ma zbyt wielu dróg, a przez góry prowadzi tylko ta jedna, dość ruchliwa, szczególnie na początku długiego weekendu. Jazda tą trasą nie należy więc do przyjemności, ponadto nie mieliśmy oświetlenia, ponieważ nie planowaliśmy wieczornej jazdy, poza tym sakwy i torba na kierownicy uniemożliwiają przypięcie lampek do istniejących uchwytów. Robiło się późno, najpierw jechaliśmy pod słońce, a następnie w powoli zapadającym zmroku. W Tyndrum nieco zmęczeni i zirytowani zaopatrzyliśmy się w piwko i zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg, niestety w najbliższej okolicy nie znaleźliśmy nic odpowiedniego i ostatecznie jakiś człowiek polecił nam kemping, z którego skorzystaliśmy.
Rozbiliśmy się, zjedliśmy kolacje, popijaliśmy piwkiem, oganialiśmy się od meszek, które niestety nie pozwoliły nam posiedzieć na powietrzu i upajać się miłym, ciepłym i bezwietrznym wieczorem. Zaszyliśmy się w namiocie i zmęczeni przygodami tego dnia poszliśmy spać, pozostawiając decyzję, co robić dalej, do następnego dnia.
Do i z pracy + Tesco
Czwartek, 31 maja 2012 Kategoria Do pracy
| Km: | 11.60 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:39 | km/h: | 17.85 |
| Pr. maks.: | 32.50 | Temperatura: | 13.0°C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Revolution | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Praca i ostatnie przedweekendowe zakupy.
Do i z pracy
Środa, 30 maja 2012 Kategoria Do pracy
| Km: | 10.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:29 | km/h: | 21.52 |
| Pr. maks.: | 32.50 | Temperatura: | 13.0°C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Revolution | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Praca.
Do i z pracy
Wtorek, 29 maja 2012 Kategoria Do pracy
| Km: | 10.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:29 | km/h: | 21.10 |
| Pr. maks.: | 32.50 | Temperatura: | 13.0°C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Revolution | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Praca.
Do i z pracy
Poniedziałek, 28 maja 2012 Kategoria Do pracy
| Km: | 11.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:33 | km/h: | 20.36 |
| Pr. maks.: | 34.50 | Temperatura: | 13.0°C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Revolution | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Praca.
Powrot ze zlotu
Niedziela, 20 maja 2012 Kategoria Długodystansowo, Polska
| Km: | 65.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 05:00 | km/h: | 13.00 |
| Pr. maks.: | 55.00 | Temperatura: | 32.0°C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Giant | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Jak juz pisalam, poczatkowo mialam ambitny plan aby wrocic z Miedzygorza do Lodzi rowerem. Oczywiscie nie w jeden dzien, spokojnie sobie popedalowac, jadnak doswiadczenia kilku ostatnich dni i ogolne zmeczenie jakie mnie dopadlo, sprawilo ze zrezygnowalam z tego pomyslu i postanowilam jeszcze tego dnia wrocic do Lodzi pociagiem. Poczatkowo nawet nie wiedzialam jakie mam polaczenia, tak wiec spokojnie i niespiesznie wstalam, zjadlam sniadanie, zaczelam sie pakowac. W miedzyczasie dowiedzialam sie ze pociag mam ze Strzelina o 17.15. Postanowilam tam dojechac najkrotsza i najszybsza droga.
Ostatecznie spod schroniska wyjechalam tuz przed 11 jako chyba jedna z ostatnich osob wracajacych rowerem. Powoli zaczelam toczyc sie po kamienistetj drodze w dol do Miedzygorza. Nastepnie do Klodzka glowna droga. Poczatkowo jechalo sie bardzo dobrze, bylo nieustannie lekko z gorki, a do tego znacznie pomagal wiatr. Pogoda byla bardzo ladna, bylo cieplo, co jak sie pozniej okazalo stalo sie bardzo meczace.
Pierwszy odcinek Miedzygorze – Klodzko (dzieki wyzej wspomnianym czynnikom) pokonalam w rewelacyjnym (jak dla mnie czasie) 40km w niecale 2h. Poniewaz bylam nieco zmeczona weszlam na dworzec w Klodzku dowiedziec sie o jakies polaczenia, spedzialm tam nieco czasu, na pociag do Strzelina do 15 nie zamierzalam czekac, poniewaz nie wiadomo czy pozniej udalo by mi sie wsiasc do autobusu zastepczego z rowerem. Zadnej innej, lepszej opcji, wspolnie z panem z kasy/informacji nie wymyslilismy. Pozostalo gnac do Strzelina lub probowac lapac autobus zastepczy wczesniej. Wszystko zalezalo od tego jak bedzie mi sie jechalo. A jechalo sie coraz gorzej. Przede mna byl najgorszy odcinek (o czym jeszcze nie wiedzialam), straszne, dlugie i strome gorki na glownej trasie „8” miedzy Klodzkiem a Bardem, do tego zar lejacy sie z nieba.
Bylo ciezko i bylo goraco.
Byly miejsca – strome gorki, gdzie musialam czlapac boczkiem drogi (brak pobocza) i pchac rower pod gore. Tu jednak tez pobilam jakis swoj rekord predkosci jadac z sakwami (ponad 50km/h) nawet nie zwrocilam uwagi ze tak szybko jade i nie wiem kiedy tak sie rozpedzilam, bo staram sie kontrolowac predkosc i trzymac caly czas rece na hamulcach, ale gorka byla tak stroma ze przez moment puszczenia hamulcow i rower nabieral kosmicznych predkosci;) Zwrocilam uwage na szybkosc z jaka jechalam dopiero gdy poczulam jak zaczyna mi kolebac rowerem, co bylo niebezpieczne i moglo skonczyc sie wywrotka. Delikatnie przyhamowalam i pozniej juz sie bardziej pilnowalam. Jednak na wjezdzie do Barda – po kolejnym zjezdzie poczulam jakby swad palonej gumy i doszlam do wniosku ze to chyba z tak rozgrzanych hamulcow;)
Ten odcinek drogi, choc niezbyt dlugi, byl po prostu straszny, teremometr w liczniku zanotowal 32.5st, wzdluz drogi zadnych drzew czy lasu, ktore dawaly by choc nieco ochlody czy cienia. Spieklam sobie rece. Mialam kompletnie dosc.
W Bardzie odbilam w boczna droge, tu przynajmniej jechalo sie nieco lepiej, maly rych, troche cienia, a droga bardziej plaska. Jazda zaczela byc znow przyjemna, drzewa dawaly nieco cienia, nawet troche odpoczelam. Poniewaz czas niebezpiecznie sie kurczyl, postanowilam dojechac do Kamienca Zabkowickiego i tam probowac wbic sie za wszelka cene w autobus zastepczy do Strzelina. Boczne drogi byly swietne, obsadzone szparelami drzew, jazda jak marzenie, gdyby nie ciagle zerkanie na zegarek. Do Kamienca dojechalam sporo przed czasem, pani w okienku bez problemu sprzedala mi bilet do Lodzi i bilet na rower mowiac ze moge go zabrac do autobusu. Kierowca na szczescie tez nie mial obiekcji, choc cos tam mamrotal pod nosem, ze kolej nie powinna sie na to zgadzac. No to ja mu na to ze to jest transport zastepczy do pociagu bym ten rower wziela wiec i do autobusu musi sie zmiescic i udalo sie. Odetchnelam z ulga, rozsiadlam sie i zaczelam odpoczywac – zaczela sie moja wielogodzinna podroz do domu.
W zwiazku z pospiechem, nie udalo mi sie nawet pocykac zbyt wielu zdjec:

Ostatecznie spod schroniska wyjechalam tuz przed 11 jako chyba jedna z ostatnich osob wracajacych rowerem. Powoli zaczelam toczyc sie po kamienistetj drodze w dol do Miedzygorza. Nastepnie do Klodzka glowna droga. Poczatkowo jechalo sie bardzo dobrze, bylo nieustannie lekko z gorki, a do tego znacznie pomagal wiatr. Pogoda byla bardzo ladna, bylo cieplo, co jak sie pozniej okazalo stalo sie bardzo meczace.
Pierwszy odcinek Miedzygorze – Klodzko (dzieki wyzej wspomnianym czynnikom) pokonalam w rewelacyjnym (jak dla mnie czasie) 40km w niecale 2h. Poniewaz bylam nieco zmeczona weszlam na dworzec w Klodzku dowiedziec sie o jakies polaczenia, spedzialm tam nieco czasu, na pociag do Strzelina do 15 nie zamierzalam czekac, poniewaz nie wiadomo czy pozniej udalo by mi sie wsiasc do autobusu zastepczego z rowerem. Zadnej innej, lepszej opcji, wspolnie z panem z kasy/informacji nie wymyslilismy. Pozostalo gnac do Strzelina lub probowac lapac autobus zastepczy wczesniej. Wszystko zalezalo od tego jak bedzie mi sie jechalo. A jechalo sie coraz gorzej. Przede mna byl najgorszy odcinek (o czym jeszcze nie wiedzialam), straszne, dlugie i strome gorki na glownej trasie „8” miedzy Klodzkiem a Bardem, do tego zar lejacy sie z nieba.
Bylo ciezko i bylo goraco.
Byly miejsca – strome gorki, gdzie musialam czlapac boczkiem drogi (brak pobocza) i pchac rower pod gore. Tu jednak tez pobilam jakis swoj rekord predkosci jadac z sakwami (ponad 50km/h) nawet nie zwrocilam uwagi ze tak szybko jade i nie wiem kiedy tak sie rozpedzilam, bo staram sie kontrolowac predkosc i trzymac caly czas rece na hamulcach, ale gorka byla tak stroma ze przez moment puszczenia hamulcow i rower nabieral kosmicznych predkosci;) Zwrocilam uwage na szybkosc z jaka jechalam dopiero gdy poczulam jak zaczyna mi kolebac rowerem, co bylo niebezpieczne i moglo skonczyc sie wywrotka. Delikatnie przyhamowalam i pozniej juz sie bardziej pilnowalam. Jednak na wjezdzie do Barda – po kolejnym zjezdzie poczulam jakby swad palonej gumy i doszlam do wniosku ze to chyba z tak rozgrzanych hamulcow;)
Ten odcinek drogi, choc niezbyt dlugi, byl po prostu straszny, teremometr w liczniku zanotowal 32.5st, wzdluz drogi zadnych drzew czy lasu, ktore dawaly by choc nieco ochlody czy cienia. Spieklam sobie rece. Mialam kompletnie dosc.
W Bardzie odbilam w boczna droge, tu przynajmniej jechalo sie nieco lepiej, maly rych, troche cienia, a droga bardziej plaska. Jazda zaczela byc znow przyjemna, drzewa dawaly nieco cienia, nawet troche odpoczelam. Poniewaz czas niebezpiecznie sie kurczyl, postanowilam dojechac do Kamienca Zabkowickiego i tam probowac wbic sie za wszelka cene w autobus zastepczy do Strzelina. Boczne drogi byly swietne, obsadzone szparelami drzew, jazda jak marzenie, gdyby nie ciagle zerkanie na zegarek. Do Kamienca dojechalam sporo przed czasem, pani w okienku bez problemu sprzedala mi bilet do Lodzi i bilet na rower mowiac ze moge go zabrac do autobusu. Kierowca na szczescie tez nie mial obiekcji, choc cos tam mamrotal pod nosem, ze kolej nie powinna sie na to zgadzac. No to ja mu na to ze to jest transport zastepczy do pociagu bym ten rower wziela wiec i do autobusu musi sie zmiescic i udalo sie. Odetchnelam z ulga, rozsiadlam sie i zaczelam odpoczywac – zaczela sie moja wielogodzinna podroz do domu.
W zwiazku z pospiechem, nie udalo mi sie nawet pocykac zbyt wielu zdjec:
Wycieczka zlotowa
Sobota, 19 maja 2012 Kategoria Polska, W towarzystwie
| Km: | 45.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 03:40 | km/h: | 12.27 |
| Pr. maks.: | 46.00 | Temperatura: | 24.0°C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Giant | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
W sobote wybralismy sie duza zlotowa grupa na przejazdzke po okolicy. Dzien byl pogodny i bardzo goracy, a ja jak na zlosc zapomnialam czapki z daszkiem, ale tak to jest jak wszsytko robi sie na ostatnia chwile. Dojechalismy bocznymi drogami do Miedzylesia, tam grupa sie podzielila, jedni pojechali i w sumie zrobili dluzsza trase, drudzy zostali na zakupy i jedzenie i ostatecznie zrobili krotsza trase, choc bardzo ladna widokowo. Mialam pojechac krotsza i bardziej plaska trasa, ale zostalam zagadana i ani sie obejrzalam a juz pedalowalam pod gorke niewielka serpentynka. Cisne i depcze, powolutku jakies 9km/h, na najnizszym przelozeniu, a tu wyprzedza mnie ktos z zawrotna szybkoscia – kolega cisnie pod gorke jakies 30km/h wow!!! ;)
Ostatecznie udalo mi sie pokonac ten podjazd, zjazd natomiast byl swietny – dlugi, lekko nachylony, srednia dzieki temu znacznie podskoczyla;)
Do Miedzygorza jechalismy droga ktora idzie prosto pod gorke, przecinajac poziomice pod katem prostym, niby niezbyt ostry, ale dosc dlugi.
Do schroniska wraz z kilkoma innymi osobami zdecydowalismy sie isc szlakiem pieszym, chcialam koniecznie zobaczyc jak on wyglada, poza tym ta droga miala byc o wiele krotsza. Byla z nami osoba, ktora tedy szla i zapewniala, ze nie jest tak strasznie. I faktycznie znaczny odcinek szerokiej sciezki dalo sie przejechac, dopiero pozniej na pewnym odcinku zrobilo sie stromo i pojawily sie glazy – trzeba bylo pchac ostro pod gorke. Faktycznie z zaladowanym rowerem moglo to byc trudne zadanie, ale napewno nie niewykonalne (byli tacy ktorzy pokonali te trase z sakwami, na dodatek w nocy).
Po dotarci do obozu, bylo zdjecie grupowe, ognisko, piwko, kielbaski, siedzenie i fadanie do poznej nocy.
Oto kilka zdjec z tego dnia:





Ostatecznie udalo mi sie pokonac ten podjazd, zjazd natomiast byl swietny – dlugi, lekko nachylony, srednia dzieki temu znacznie podskoczyla;)
Do Miedzygorza jechalismy droga ktora idzie prosto pod gorke, przecinajac poziomice pod katem prostym, niby niezbyt ostry, ale dosc dlugi.
Do schroniska wraz z kilkoma innymi osobami zdecydowalismy sie isc szlakiem pieszym, chcialam koniecznie zobaczyc jak on wyglada, poza tym ta droga miala byc o wiele krotsza. Byla z nami osoba, ktora tedy szla i zapewniala, ze nie jest tak strasznie. I faktycznie znaczny odcinek szerokiej sciezki dalo sie przejechac, dopiero pozniej na pewnym odcinku zrobilo sie stromo i pojawily sie glazy – trzeba bylo pchac ostro pod gorke. Faktycznie z zaladowanym rowerem moglo to byc trudne zadanie, ale napewno nie niewykonalne (byli tacy ktorzy pokonali te trase z sakwami, na dodatek w nocy).
Po dotarci do obozu, bylo zdjecie grupowe, ognisko, piwko, kielbaski, siedzenie i fadanie do poznej nocy.
Oto kilka zdjec z tego dnia:
Zlot rowerowy
Piątek, 18 maja 2012 Kategoria Długodystansowo, W towarzystwie, Polska
| Km: | 120.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 09:00 | km/h: | 13.33 |
| Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Giant | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Wiosenny przyjazd do Polski zaplanowalam tak, abym mogla wybrac sie na zlot forum rowerowego - poznac sie z ludzmi osobiscie, pojezdzic razem, posiedziec przy ognisku, napic sie piwa;) Wszystko udalo sie zaplanowac I zorganizowac I ostatecznie udalo mi sie dotrzec na zlot ;) jednak dojechanie nan wcale nie bylo latwe…
Zlot mial miejsce w Miedzygorzu. Postanowilam pojechac pociagiem do Strzelina i stamtad ruszyc rowerem na miejsce. W pociagu spotkalam Macka z forum, razem ruszylismy z Lodzi pociagiem o 5.15. W Ostrowcu dolaczyla do nas Magfa, a we Wroclawiu Pawel. Taka druzyna ruszylismy ze Strzelina. Jechalo sie dosc dobrze choc chwilami przeszkadzal wiatr. Przeszkadzaly rowniez pedzace z przeciwka ciezarowki wywolujace silny podmuch, ktory nieomalze zdmuchiwal z drogi. Jednak gdy zjechalismy na boczna droge jazda stala sie bardzo przyjemna.
W Kamiencu Zabkowickim, postanowilam odlaczyc sie od grupy, ktora zamierzala jechac przez Ladek Zdroj, przez solidne podjazdy i serpentyny, ja wypatrzylam sobie boczna droge biegnaca dolina Nysy Klodzkiej i niej zamierzalam sie trzymac do samej Bystrzycy. Doszlam do wniosku, ze droga ta nie bedzie tak mocno piela sie pod gorke, gorek mam dosc na codzien;)

(Zdjecie jest niestety tylko jedno, poniewaz nie mialam czasu, a potem takze sily, aby zrobic ich wiecej)
Nie do konca moje przewidywania sie sprawdzily, na dodatek na podstawie mapki z atlasu samochodowego dosc ciezko jedzie sie nieznanymi bocznymi drogami, dlatgo dwa razy pogubilam droge i zajelo mi troche czasu nim na nia spowrotem wrocilam;) trasa byla spokojna i bardzo malownicza, wila sie dolina rzeki, nieco wsipnajac sie na jej strome brzegi. Bylo cieplo i pogodnie i jechalo sie dobrze. Tak dotoczylam sie do Klodzka przez ktore udalo mi sie w miare bezproblemowo przejechac i nawet trafilam na te droge wyjazdowa ktora chcialam(!) ;)
Z Klodzka bardzo boczna droga jechalam w strone Bystrzycy mijajac rozne wioski. Pogoda nieco sie zmienila, a ja zaczelam czuc zmeczenie. Postanowilam zatrzymac sie, posilic i chwile odpoczac. Dzieki temu, patrzac na mape zauwazylam, ze znow minelam moj zjazd (droga byla tak mala i waska, ze mijajac ja pomyslalam ze to dojazd do kilku domow widocznych w oddali, jak sie jednak okazalo byla to normalna droga, ktora powinnam jechac). Zawrocilam, nadrobilam kawalek drogi i od tej pory juz nie bladzilam. Droga falujac, biegla dolinka coraz wezszej rzeczki. W okoklicach Bystrzycy czulam sie juz naprawde zmeczona, bolalo mnie siedzisko i ogolnie mialam dosc, a jak sie okazalo przede mna byl jeszcze kawal drogi i to jej najtrudniejszy i najciezszy odcinek.
Tuz przed Bystrzyca odbilam na glowna droge „33” i jechalam nia odcinek do Wilkanowa, gdzie odbilam w strone Miedzygorza. Na tej glownej drodze jest dosc szerokie pobocze, wiec powolutku sie nim toczylam, a przez krotki odcinek nawet pchalam rower, poneiwaz nie mialam sil pedalowac pod gorke.
Droga dojazdowa do miedzygorza nie byla zla, czesciowo prowadzial po plaskim, byl na niej w sumie jeden solidny podjazd i pewnie gdyby nie zmeczenie z calego dnia, dalabym rade podjechac, tu jednak musialam odpuscic i troszke pomoc sobie idac na pieszo. Tylek bolal mnie juz solidnie i nie mialam sily krecic nogami. Gdy dojechalam do Miedzygorza poczulam duza ulge, poniewaz moja podroz miala sie juz prawie ku koncowi. Teraz tylko mialam odnalezc schronisko, gdzie mial sie odbyc zlot;) Nie przewidzialam jednak ze to bedzie najtrudniejsza czesc trasy. Nie do konca wiedzialam gdzie to schronisko sie znajduje, na jakiejs mapie w Miedzygorzu byla mapka pieszych szlakow, ale niewiele mozna bylo z niej wywnioskowac. Zapytalam jakichs miejscowych roboli jak sie tam dostac, pokierowali mnie na jakas droge mowiac ze tam jest jakies 5 kilometrow i ze ludzie chodza tam szlakiem, ktorym jest o wiele krocej. Gdy jednak chcialam skierowac sie na ten krotszy szlak wysmiali mnie i stwierdzili ze z rowerem z sakwami to tam sie raczej nie da. No nic postanowilam pojechac badz co badz droga. Droga piela sie ostro pod gorke i na dodatek lezalo na niej mnostwo ostrych i luznych kamieni co kompletnie uniemozliwialo jazde. Pielam sie mozolnie pod gore, pchajac ciezki rower. Wszystko bylo w miare Ok dopoki prowadzila jedna droga, przy rozwidleniu mialam pewien problem, ale wydawalo mi sie ze zobaczylam slady roweru i skrecilam w lewo tak jak one prowadzily, po jakims czasie zobaczylam jednak ze ta droga prowadzi szlak rowerowy i nieco stracilam nadzieje czy jade dobra droga. A na drodze zywego ducha, nie ma mapy, nie wiem nawet gdzie jestem. Po pewnym czasie zobaczylam jednak jakichs ludzi, zapytalam o droge do schroniska, nie bardzo wiedzieli gdzie to jest, na szczescie po chwili zobaczylam sakwiarzy z forum tez jadacych do schroniska, na dodatek na droge wyszedl ktos od nas, aby sprowadzic nas do schroniska.
Uff... dojechalam!
W bolach co prawda, ostatecznie od Strzelina zrobilam 120km, (o wiele wiecej niz pokazywalo mi google przy planowaniu trasy). Bylam strasznie zmeczona, wykonczylo mnie to 5 kilometrowe pchanie rowerow pod gore. W zwiazku z tym niezbyt dlugo wytrwalam przy ognisku. A dzialo sie wiele!
/
Zlot mial miejsce w Miedzygorzu. Postanowilam pojechac pociagiem do Strzelina i stamtad ruszyc rowerem na miejsce. W pociagu spotkalam Macka z forum, razem ruszylismy z Lodzi pociagiem o 5.15. W Ostrowcu dolaczyla do nas Magfa, a we Wroclawiu Pawel. Taka druzyna ruszylismy ze Strzelina. Jechalo sie dosc dobrze choc chwilami przeszkadzal wiatr. Przeszkadzaly rowniez pedzace z przeciwka ciezarowki wywolujace silny podmuch, ktory nieomalze zdmuchiwal z drogi. Jednak gdy zjechalismy na boczna droge jazda stala sie bardzo przyjemna.
W Kamiencu Zabkowickim, postanowilam odlaczyc sie od grupy, ktora zamierzala jechac przez Ladek Zdroj, przez solidne podjazdy i serpentyny, ja wypatrzylam sobie boczna droge biegnaca dolina Nysy Klodzkiej i niej zamierzalam sie trzymac do samej Bystrzycy. Doszlam do wniosku, ze droga ta nie bedzie tak mocno piela sie pod gorke, gorek mam dosc na codzien;)
(Zdjecie jest niestety tylko jedno, poniewaz nie mialam czasu, a potem takze sily, aby zrobic ich wiecej)
Nie do konca moje przewidywania sie sprawdzily, na dodatek na podstawie mapki z atlasu samochodowego dosc ciezko jedzie sie nieznanymi bocznymi drogami, dlatgo dwa razy pogubilam droge i zajelo mi troche czasu nim na nia spowrotem wrocilam;) trasa byla spokojna i bardzo malownicza, wila sie dolina rzeki, nieco wsipnajac sie na jej strome brzegi. Bylo cieplo i pogodnie i jechalo sie dobrze. Tak dotoczylam sie do Klodzka przez ktore udalo mi sie w miare bezproblemowo przejechac i nawet trafilam na te droge wyjazdowa ktora chcialam(!) ;)
Z Klodzka bardzo boczna droga jechalam w strone Bystrzycy mijajac rozne wioski. Pogoda nieco sie zmienila, a ja zaczelam czuc zmeczenie. Postanowilam zatrzymac sie, posilic i chwile odpoczac. Dzieki temu, patrzac na mape zauwazylam, ze znow minelam moj zjazd (droga byla tak mala i waska, ze mijajac ja pomyslalam ze to dojazd do kilku domow widocznych w oddali, jak sie jednak okazalo byla to normalna droga, ktora powinnam jechac). Zawrocilam, nadrobilam kawalek drogi i od tej pory juz nie bladzilam. Droga falujac, biegla dolinka coraz wezszej rzeczki. W okoklicach Bystrzycy czulam sie juz naprawde zmeczona, bolalo mnie siedzisko i ogolnie mialam dosc, a jak sie okazalo przede mna byl jeszcze kawal drogi i to jej najtrudniejszy i najciezszy odcinek.
Tuz przed Bystrzyca odbilam na glowna droge „33” i jechalam nia odcinek do Wilkanowa, gdzie odbilam w strone Miedzygorza. Na tej glownej drodze jest dosc szerokie pobocze, wiec powolutku sie nim toczylam, a przez krotki odcinek nawet pchalam rower, poneiwaz nie mialam sil pedalowac pod gorke.
Droga dojazdowa do miedzygorza nie byla zla, czesciowo prowadzial po plaskim, byl na niej w sumie jeden solidny podjazd i pewnie gdyby nie zmeczenie z calego dnia, dalabym rade podjechac, tu jednak musialam odpuscic i troszke pomoc sobie idac na pieszo. Tylek bolal mnie juz solidnie i nie mialam sily krecic nogami. Gdy dojechalam do Miedzygorza poczulam duza ulge, poniewaz moja podroz miala sie juz prawie ku koncowi. Teraz tylko mialam odnalezc schronisko, gdzie mial sie odbyc zlot;) Nie przewidzialam jednak ze to bedzie najtrudniejsza czesc trasy. Nie do konca wiedzialam gdzie to schronisko sie znajduje, na jakiejs mapie w Miedzygorzu byla mapka pieszych szlakow, ale niewiele mozna bylo z niej wywnioskowac. Zapytalam jakichs miejscowych roboli jak sie tam dostac, pokierowali mnie na jakas droge mowiac ze tam jest jakies 5 kilometrow i ze ludzie chodza tam szlakiem, ktorym jest o wiele krocej. Gdy jednak chcialam skierowac sie na ten krotszy szlak wysmiali mnie i stwierdzili ze z rowerem z sakwami to tam sie raczej nie da. No nic postanowilam pojechac badz co badz droga. Droga piela sie ostro pod gorke i na dodatek lezalo na niej mnostwo ostrych i luznych kamieni co kompletnie uniemozliwialo jazde. Pielam sie mozolnie pod gore, pchajac ciezki rower. Wszystko bylo w miare Ok dopoki prowadzila jedna droga, przy rozwidleniu mialam pewien problem, ale wydawalo mi sie ze zobaczylam slady roweru i skrecilam w lewo tak jak one prowadzily, po jakims czasie zobaczylam jednak ze ta droga prowadzi szlak rowerowy i nieco stracilam nadzieje czy jade dobra droga. A na drodze zywego ducha, nie ma mapy, nie wiem nawet gdzie jestem. Po pewnym czasie zobaczylam jednak jakichs ludzi, zapytalam o droge do schroniska, nie bardzo wiedzieli gdzie to jest, na szczescie po chwili zobaczylam sakwiarzy z forum tez jadacych do schroniska, na dodatek na droge wyszedl ktos od nas, aby sprowadzic nas do schroniska.
Uff... dojechalam!
W bolach co prawda, ostatecznie od Strzelina zrobilam 120km, (o wiele wiecej niz pokazywalo mi google przy planowaniu trasy). Bylam strasznie zmeczona, wykonczylo mnie to 5 kilometrowe pchanie rowerow pod gore. W zwiazku z tym niezbyt dlugo wytrwalam przy ognisku. A dzialo sie wiele!
/
Do i z pracy
Środa, 9 maja 2012 Kategoria Do pracy
| Km: | 10.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 00:29 | km/h: | 21.10 |
| Pr. maks.: | 31.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
| Kalorie: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Revolution | Aktywność: Jazda na rowerze | ||
Praca.


